Boże Ciało
Było tak gorąco, że topił się
ołów w witrażach
Adam Zagajewski: Lato
Tamto południe zastało nas razem
drugiego czerwca w niemieckiej Oliwie
było gorąco i parno więc zanim
weszliśmy w mury zakrystii – przez chwilę
ktoś obserwował nasz postój przy piątym
liceum w cieniu zbawiennych drzew
marząc o ławce nad którą jaśniała
potężna bryła świątyni a z prawej
za ogrodzeniem wzmocnionym krzewami
stanęli nagle idący z procesją
ludzie – ich śpiew się nakładał na głosy
ptaków ukrytych nad nami
było gorąco poważnie zdziwieni
że w samym środku dnia w tej przestrzeni
drżącej od słońca unosi się śmierć
w przenośni szliśmy do siebie bez obaw
zupełnie obcy grobowym połyskom
które tężejąc składały się w wiersz
w sestynę o tym że wiatr targnął ławką
twoje i moje istnienie się starło
i czułem całkiem wyraźnie jak w naszych
płucach już teraz złączonych na zawsze
z każdą sekundą się oddech obraca
w morze popiołów
* * *
Widok na parafię przez biały krzyż okna
spójrz jak się rozjaśnia potężny krajobraz
i z pochyłym niebem wiążą go powrozy
drzew (minęła zima w trawie się położył
sznur wędrownych kości) pamiątka z Matarni:
zbliża się do dzwonów ministrant ofiarny
i ksiądz który pieśnią dzień Pański zaczyna
niesie do zakrystii swój mszał i naczynia
tonąc w morzu barwnych choć przegniłych liści
ład albo niepokój ocala nas wszystkich
powiedz skąd się bierze ta reguła wieczna:
dreszcz mieszka w katedrze prawda w Rzymie mieszka
Przez ziemię
Nie ma zbawienia jak tylko przez ziemię
jak szare ziarno młyn na mąkę miele
tak nas rozkłada na cząsteczki woda
rzeka hucząca w podziemnych ogrodach
do wnętrza kuli pcha nas grawitacja
piasek nam z czasem szkielety osacza
a ponad nami wiatr do ziemi chyli
tych którzy jeszcze umrzeć nie zdążyli
kręcą się skaczą wołają do nieba
a ono składa milczący poemat
i czeka aż się przetoczą przez glinę
ich ciała słabe choć takie ruchliwe
patrz: już przyciska je wiatr do podłogi
na rynku burmistrz upada na chodnik
i całe miasto kolana ugina
w szkołach cukierniach kościołach melinach
i nikt nie może reguły tej zmienić:
bydło nas depcze pył wzbija się z klepisk
tłamsi nas dusi urabia horyzont
a dzieci nad nim gwiazdy liczą
Epitafium dla Hansa Wintzla
Z Badenii-Wirtembergii do kościerskiej wioski
w roku tysiąc siedemset sześćdziesiątym którymś
rzymski ślub wybielił protestanckie kości
i są ocalone choć wypadły z trumny
ale zanim wieko doszczętnie zmurszało
skazując na gułag piszczele i czaszkę
na wieszaku z wapnia spoczywało ciało
i krew w żyłach grała poślubionej białce
ona bez imienia – on Hans – zresztą nie wiem
czy ten ślub nastąpił w pierwszym pokoleniu
ale tak przyjmuję: im szybciej tym lepiej
po co dłużej siedzieć w niemieckim więzieniu
więc umarł już tutaj w polu pod Grabowem
jako katolischer Neubauer – niech żyje
życiem wiecznym słysząc opowieść o sobie
z moich ust: kość z kości i krew z krwi tętniczej
ja i moje dzieci dziadek ojciec bracia
z których jeden kiedyś utopił się w błotku
– wszystko to rodzina Neubauera Hansa
w gospodarstwie ziemskim z widokiem na kościół
Ziemia Święta
Mróz trzyma już chyba od zeszłej niedzieli
po tygodniu wreszcie wstałem znad tej książki
i wyszedłem z domu żeby się przewietrzyć
a chorobę gardła ściąć powietrzem ostrym
mając do wyboru wózek albo sanki
pierwszy raz od dawna pomyślałem dłużej
bo śnieg przykrył ziemię szczególnie dokładnie
dając dziecku szansę – lecz wybrałem wózek
a więc ruszyliśmy: ja i Krzyś przede mną
owinięty kocem po sam czubek nosa
w ocieplaną kurtkę wpakowany miękko
zerkający z tronu na niedużych kołach
w prawo tam gdzie skarpa i ogród „Monaru"
w lewo – dom i traktor – można się zatrzymać
czarny kot po śniegu przebiegł w stronę parku
przez podwórze z dziećmi szła pani Regina
już po trzech minutach Krzysiowe policzki
choć pokryte warstwą ochronnego kremu
zaczęły różowieć jak mury kapliczki
albo wąski obłok nad szopą Wejherów
wczesne popołudnie w końcu listopada
cisza mróz na dworze kartka z zakupami
szeleści w kieszeni zimowego płaszcza
i ciemnieje w śniegu zmarzła kępa trawy
poobiedni spacer przez las na osiedle
do sklepu „w garażach" po jabłka i Życie
ty zostałaś w domu – poszliśmy bez ciebie
czwarty miesiąc ciąży zaczął się jak inne
zwolnieniem lekarskim z nakazem leżenia
więc teraz jak zwykle kołyszesz tę miłość
kruchą jak nasz pacierz jak płacz Zbawiciela
w mieszkaniu z gazowym piecykiem i ciszą
skrzypi śnieg i wokół jest naprawdę pusto
kiedy zza zakrystii spływa kula słońca
czerwona i niema nad grobową dróżką
która nas prowadzi wzdłuż okien proboszcza
przez teren plebanii z gospodarczym składem
rzeczywistym niemal jak Skład Apostolski
tak już jest że wszystko od mrozu się staje
ożywione niczym w godzinie Narodzin
niczym w porze śmierci drży popiół na śniegu
rozsypany wczoraj przez dwóch ministrantów
dobrnęliśmy wreszcie przed cmentarz – od sklepu
dzieli nas pół drogi – zawracać nie warto
sine niebo smużka dymu za drutami
z wysokim napięciem hen na horyzoncie
pamięć tkwi w przestrzeni – to co między nami
jest wpisane wryte w to miejsce pod słońcem
krystalicznie czysty dzień w dolinie Baka
z oddali szczekanie czyjś krzyk jęk motoru
przyjaciel miał rację: we wzór się układa
rzeczywistość – stary i ciemny drzeworyt
który trwa przez wieki i sam się oczyszcza
popatrz na tych dziwnych ludzi w samochodach
parkujących zwolna na żużlowych zgliszczach
w śniegu przed zachodnim wejściem do kościoła
słychać śpiew gdy oni gramolą się na dwór
z przetartego koca na tylnym siedzeniu
w swoich ciężkich rzeczach z książeczką pod pachą
po kolei: Krystian potem wujek Henio
później Gita z mężem który wrócił z Niemiec
i na końcu ciocia Teresa – na mrozie
para z ust: – I łena zabuczeła w Tczewie
ten akt szlubu aż jej ksunc musiał pszipomniec
tylko śpiew zostaje – kończy się przy krzyżu
rozmowa o bliskich rozpoczęta w domu
wrócą zanim pustka zamieszka w pobliżu
na kolację: – Niechaj bandze pochwalony
Jezus Christus (w sercu) tak dzień się dopełnia
miesza się z krwią naszą tajemnica Chleba
kiedy o tym myślę ty z łóżka nie wstajesz
ból – na wieczi wieków – czując w krzyżu – Amen
Matarnia, zima 1998/1999
Pieśń nad pieśniami
1.
Pod starą lipą w zmurszałym ogrodzie
zdarzyło nam się to co się nie zdarza
spłynęły lody zakwitły begonie
ręce skrzyżowane na twoich kolanach
tren wystukały dla chwastów i malin
które tu rosły ubiegłej jesieni
zanim zdążyłem je wyrwać i spalić
grunt odkrywając czy raczej tę ziemię
która się wkrótce okazała świętą
siódmego ranka posialiśmy trawę
i może nawet nam było zbyt ciężko
wtedy i później gdy przędliśmy marnie
nie mogąc znaleźć wspólnego języka
i przechadzając się z dziećmi na plecach
albo – pamiętasz – lękając się przyznać
do chronicznego braku pieniędzy
który doskwierał nam bardziej niż trzustka
– lub wcześniej kiedy wracałem z kliniki
a ty musiałaś w niej zostać i uznać
przewagę bólu nad siłą modlitwy
(trzy dni – ostatni higieniczny zabieg
i odpowiednia nota w karcie ciąży)
– i wreszcie całkiem niedawno gdy nasze
dziecko w szpitalu na kilka dni złożył
niewprawny lekarz – nie było nam lekko
ale czy ktoś obiecywał nam szczęście
nie okupione wysiłkiem i nędzą
2.
Chłopcy na drodze po chudym obiedzie
(w piątek zazwyczaj są śledzie w oleju)
czas na bieganie i czas na dreptanie
na przewracanie się co pięć sekund
przez kocie łby albo w mokrą trawę:
– Mógłbyś uważać na spodnie, naprawdę!
wieczorem wszystko się uspokoi:
przed ósmą dzieci do łóżek położysz
w świętej ciemności miłosnym językiem
będziemy z sobą rozmawiać – przed świtem
zbudzą nas wrzaski chorego Marcinka
nie mniej miłosne od tego języka
3.
Patrzyły na nas zastępy umarłych
mój brat mój ojciec i twoja babcia
z politowaniem kiwali głowami
słuchając naszych hipotez i planów
(podwyżka w pracy kolejny Marcinek
dom i następna książka w wydawnictwie
które zapewnia kolportaż) żyliśmy
u Pana Boga za piecem nie mając
o tym pojęcia – szamocąc się z losem
bocian zawracał nad dachem kostnicy
kiedy huk dzwonów potrząsał Matarnią
jak błyskawica różowym obłokiem
i wszystko działo się po coś – i nawet
w jądrze chaosu nie mieszkał przypadek
spójrz: umieramy i już nas nie będzie
za lat czterdzieści albo za dwa lata
lecz przyda nam się co było w nas święte:
miłość – przepustka do lepszego świata
2000
Biała magia
We śnie widzę to miasteczko: jest niedziela
przez plac idą dwie kobiety do fryzjera
inni modlą się w kościele z krzywą wieżą
jednocześnie w Boga wierząc i nie wierząc
cały obraz utrwalony w negatywie:
z klatki w klatkę przesuwają się ulice
w szybach okien drżą posady tego świata
ktoś coś woła ale nikt nie odpowiada
zasypane czarnym śniegiem torowisko
dzieci z trudem ciągną sanki za horyzont
gdzie od mrozu pręży się cięciwa strugi
w szczerym polu spacerują białe kruki
ciemno wszędzie głucho wszędzie co to będzie
czarna zima ścina świerki za miasteczkiem
ściana lasu przełamana wąską ścieżką
idą święta ale dojść im będzie ciężko
kto tam mieszka w głębi lasu kto tam płacze –
cienie tych co teraz klęczą przed ołtarzem
pobielone jak nagrobki z trwogą patrzą
jak się krztusi ich przewodnik: czarny anioł
Wojciech Wencel urodził się w środę popielcową 16 lutego 1972 roku w Gdańsku. Poeta, eseista, krytyk
literacki. Opublikował cztery tomy poetyckie: Wiersze (1995), Oda na dzień św. Cecylii
(1997), Oda chorej duszy (2000), Ziemia Święta (2002), oraz zbiór szkiców
Zamieszkać w katedrze (1999). W październiku 2003 roku ukażą się dwie nowe książki:
Wiersze zebrane (Biblioteka Frondy) i zbiór esejów Przepis na arcydzieło
(Wydawnictwo Arcana). Jest laureatem wielu nagród, między innymi Nagrody Fundacji im. Kościelskich
(2000). Był także nominowany do Nagrody Nike i – dwukrotnie – do Nagrody im. Józefa Mackiewicza.
Absolwent polonistyki Uniwersytetu Gdańskiego, redaktor miesięcznika Nowe Państwo i działu
literackiego kwartalnika Fronda. Wiersze publikował ponadto między innymi w bruLionie,
Zeszytach Literackich, Więzi, Tygodniku Powszechnym, Czasie Kultury i Nowym Nurcie. Mieszka w
Gdańsku-Matarni.