Wiersze
Dariusz Sośnicki


Z gazet:


Kosiarz

Gogle i spodnie z kieszenią
na zapadłej piersi.
Posuwa się naprzód, omiatając trawnik
jak saper na amfetaminie.

Huk nieustającej eksplozji.
Zielone odłamki wirują w powietrzu
jak muchy.



Pianino. Po dwudziestej

Wszystko na tym osiedlu bardziej pewne siebie:
szczerby po mlecznych zębach nad wytkniętym językiem,
rozmowy przy huśtawkach o chodzeniu ze sobą,
że się szybko nudzi. "Natalia cię kocha".
"To chyba by była jego osiemnasta."
"Chyba druga, pierwsza była ta Patrycja, nie?"

Ładniejsze panie i stateczniejsi panowie,
lepsze graffiti na klatkach schodowych i napisy w windzie
z punktu widzenia krewnych z uboższej planety,
którzy wjechali właśnie na dwunaste piętro
- "Chowajcie się, szybko, idzie ten głupek Szymon" -
i patrzą z góry na miasto, bo jest trochę czasu.




Z "Symetrii":

Droga

Między kościołem jak skorupa małża
wystającego do połowy z piasku
a Chatą Polską, Odzieżą dla Ciebie,
barem Rzepicha ze sprzedawcą bonów,
ścieżką wzdłuż płotu ze zmurszałych desek
dzieci wracają ze szkoły do domu.

Przez skrzyżowanie ze szlakiem szerszeni,
które stąd biorą materiał na gniazdo,
biegną skulone; trą jedna o drugą
nogawki dresu posklejane gliną.
Nad barykadą z blachy niosą głowy,
stopy stawiają w kałużach z benzyną.

Idą, spomiędzy kserokopii bloku
pod blok wychodzą; pewnie ich prowadził
zapach śmietnika, który zakwitł kotem.
Słońce balkony oświetla z ukosa
i przez żaluzje machają im z kuchni
ich ojciec tygrys i ich matka osa.



Chiński zodiak

Na czerwonej tacy, na której mu podano
kurczaka w warzywach, ryż i pepsi-colę,
znalazł nową ofertę. Nie jest zaskoczony,
słyszał o dziwactwach orientalnych kuchni.

Kogut był w dzieciństwie prawdziwym wyzwaniem,
jedyny wojownik; wolał go omijać,
przechodząc przez podwórze bez hełmu z koszyka
i kija od szczotki. Jako przywiązany
pies się raczej nie liczył. Nie mówiąc o świni
uwięzionej w chlewie. Gardzi takim rewanżem.

Czytał Naszą szkapę i Łyska z pokładu Idy,
tyle razy obejrzał serial o Karino -
żaden wąż go nie skusi do zjedzenia konia.
Owca powinna stanowczo pozostać przy życiu
i zmazać grzech zaniedbania swojej starszej siostry,
biorąc na grzbiet zająca, który ma kłopoty.

Kto chce mieć małpi rozum, niech je wołowinę.
Tygrysa nie ruszy przez wzgląd na swego kota,
szczur nie chce mu przejść przez usta nawet w tamtą stronę,
ale smok? Jak najbardziej! Smoka by spróbował.




Widzenia na prerii Midwestu

1. Partly cloudy

Wysłałem książki do domu,
a potem poszedłem do biblioteki
i wypożyczyłem takie same, aby dokończyć je czytać -
przyzwoity limit, bogata biblioteka. Zaczynam się czuć
jak Mickiewicz, ciągle w drodze, bez niepotrzebnych rzeczy
w niewielkiej walizce, ale z dobrymi książkami.
I ta świadomość, że będą ze mną krótko
i może nie być okazji do powtórki,
niebezpiecznie prawdziwa. E-mail sprawdzę
w Des Moines, przydałby się Mickiewiczowi.
Wiedziałby na bieżąco, co czują jego dziewczyny.
Widzę go, jak się przedziera o świcie
do sklepu spożywczego w Łukowie, powiat Oborniki,
raczej nieogolony, w surducie, w którym przeleżał noc na kanapie;
wielkopolska przyroda odbiera mu mowę,
ale jakimś cudem pyta grzecznie ekspedientkę,
czy może sprawdzić swój e-mail.
Widzę go w Poznaniu, w cyber cafe na Palacza.
Nie widzę go w Rzymie, Paryżu i Lozannie.
W Berlinie tak, ale tylko Wschodnim.
Gdybyśmy się zamienili miejscami, mógłby zobaczyć mnie tutaj
albo przynajmniej zapytać o mnie Norwida.
Teoretycznie, bo Norwid sam zadał mu pytanie
i teraz radykalnie chory i absolutnie opuszczony
czeka na odpowiedź w New-Yorku.


2. Mostly clear

Des Moines, pierwszy wieżowiec.
No i hotel, lepszy niż ten w starej stolicy.
Od upartego autobiografizmu sztywnieją mi stawy,
żółknie skóra i całymi dniami noszę w żołądku nieprzyjemny kłąb.

Gdyby go wypluć, jakby się było sową,
wyszłoby na jaw, czym się naprawdę żywię: czerwony T-shirt,
włosy, szlak drobnych ran na skórze, którym wędrują mrówki palców,
paznokcie, lewy i prawy.

Jest się sową.
Powinno się być bardziej.

Powinno się zamknąć oczy, które przestały widzieć,
i otworzyć nowe.

Gdzie indziej.
Kiedy indziej.

Lekko przymrużone
oczy dalekowidza.




Z "Ikarusa":


Ptasia piosenka

Pewnie gnieździ się tutaj kilkadziesiąt gatunków,
a ja mogę być pewny wróbli, szpaków, mazurków.
I sroki, która o pamięć występuje równie
systematycznie, co kogut z sąsiedztwa.

Czasami głos kukułki, choć tutaj o gnieździe
nie może być mowy. Zimą popiskiwania
sikor i spacer mające w ciemnej krwi gawrony,
na chwilę wpadają szczygły żółtym stadem.

Nie mogę przyporządkować żadnej z odmian
drozda, bywającego w koronie jabłoni.
Z gołębi grzywacze i szare sierpówki,
wróble w gołębim rodzie, prawie zawsze w parze,

ich gniazdo najgorzej świadczy o ich charakterze -
pomnik prowizorii. Są ślady po sowie,
widuję rudzika i czasami pliszkę.
Wypada się domyślać na polach za siatką

bażantów i kuropatw. Skowronek jest pewny.



Ikarus

jest wypełniony, ledwie kilku ludzi
w jasnych ubraniach, rozmawiają cicho;
lecz silnik ma temperament i strzępków jest cała
masa topolowego puchu - stąd tyle gwaru i ruchu.

Poluje na te strzępki dziewczyna z niemowlęciem:
oto szczęście, uda mi się nałapać,
to będę szczęśliwa; niechby,
ale nie można tak trząść się

i kiwać na skrzypiącym siedzeniu,
jeść pierdolonych cukierków. Czy muszę
myśleć o każdym połamańcu? Przez chwilę nie widać ziemi,
gdy patrzę za siebie przez szybę - paski błota odpadają od opon

i smuga w powietrzu zostaje, jasna, wśród kasztanowych gałęzi.



Trzy gawrony

(główny, dwa liniowe)
zajęły szczyt niedokończonej
budowy i mówią:
folia schodzi płatami
z grzbietu tego zwierzęcia w dole,
wiatr je podrzuca jak uszy spaniela w biegu
i widzimy żebra;
niech świat nie udaje Greka!
Każdy ma w sobie kościotrupa,

a śnieg to skrzep,
a nie cukier puder.




Z "Marlewa":

Noc. Sklepik przy pętli

Jest noc i tak niespodziewanie przychodzi ci z pomocą
ten sklepik stojący przy pętli; możesz tu - nawet nocą -
kupić to wszystko, co się nosi w kieszeniach marynarki
(żetony do telefonu, chusteczki, zapałki,
gumy do żucia), a nawet zagrać w LOTTO - dajmy na to
metodą "chybił-trafił" za podstawową opłatą.
Z reszta nie będzie kłopotów. Na przykład skośnooki
handlarz i ta żałosna oferta z daleka (zza Oki?),

która wprost przed nim, na strzępach gazet i folii,
leży pod warstwą pyłu i puchem kwitnącej topoli.
Albo znowu brunatne grzbiety wagonów stojących
za bramą zajezdni (na jednym - od samych pnączy
wysięgnika niemal do skraju dachu - tubka z pastą,
na drugim szczoteczka do zębów i znak firmy; hasło
podyktuje ci pamięć: "numer jeden na świecie"
albo to: "aby twój uśmiech mógł trwać całe życie").

Dalej zaś, po drugiej stronie ulicy, taras baru,
który oglądasz codziennie wychodząc z tramwaju,
czasem odwiedzasz, i który nie pyta, czy znów przyjdziesz:
nazwisko szefa - Gałczyński wymalowane na szyldzie
i to jak Gałczyński dogląda śpiącego przy stole
jest tego gwarancją. Jest też noc i choć nie zawsze w porę,
nie zawsze do tego, kto czeka, potrafi przyjść - a ty poznać -
to, co przychodzi z pomocą, to teraz prędko, tkwiąc tak

od łokci aż po uszy w mroku, godzisz się na nią -
i zaraz na tym umocnionym skrawku chcesz stanąć
i zanim zaczniesz się chwiać, dołożyć następny klocek.
Jest więc noc i zanim będzie dzień i noc z powrotem,
i dalej w ten sam deseń, chcesz cieszyć się ze stałości
przynajmniej pewnych fragmentów tej gry - raczej gry w "ości"
niż tej, która się tu narzuca - z zarządów skutków i przyczyn
oraz innych więzów (węzłów na ciele języka?); przy czym

ma ci to starczyć na długo, więc skup uwagę, chęci
i ciesz się. Jest noc. Kartka. Sklepik stojący przy pętli.



Marlewo

Zimą, gdy mróz przenika przez ściany,
otwory w swetrze i skórę,
nie uciekniesz stąd -
choć miasto nawołuje najgłośniej.
Ani wiosną. A ona zbudzi wiejskich włamywaczy,
potem komary
i przejdzie na koniec w najsurowsze - lato.
Jesienią wilgoć w kątach -
za szafa, za tapczanem sypiące się farba i tynk,
smród, od którego boli głowa.

Do latryny, pod studnię i dół ze śmieciami,
trzy wąskie ścieżki wydeptane w trawie -

nie uciekniesz jesienią.