Wiersze
Bartosz Muszyński


paradoksy


1
suma drgań przeniesiona
na błonę bębenkową wewnątrz
małżowiny – chłodnej i sprężystej.

2
pojedyncza korpuskuła światła
w dwójnasób osadzona na dnie oka:
na ile prawdziwy rośnie w nim świat?

3
zdublowana jednia – kiedy stoję
odwrócony, przenicowany L'eau par Kenzo
biały padł cień na śniegu śniady wzór.

4
najpierw jest miękka, jasno
pulsująca w ustach słodycz – żeby
ślinę pić, rosnąć, stawać się.

5
bez wyjątku – cud przestaje być
cudem kiedy zrozumiesz
czym jest.

z tomu Kajmany

 


dwójka na pasach

Ten mniejszy ma szeroko
rozpostarte ręce, jakby chciał objąć
tą, z którą się nie pożegnał jeszcze
- ale już nie zdąży.

Taaa, paaani. Byli pijaaani,
wchodzi mu do filmu jąkata ścieżka
z offu. Ale po chwili, po klatce
następuje klatka, i ułożone

w ciąg, w zoologiczny ogród klatek,
po którym przechadza się teraz:
ma 5 lat i bardzo pilnie musi
skorzystać z ubikacji; lecz wejście

do kabiny okazuje się wlotem
tunelu, na którego wylocie
jest jasny punkt – tam właśnie,
razem z większym, pójdą, pomimo

że wycie syren rośnie i pani
w bieli gwałtownie mierzy mu prosto
w serce igłą z adrenaliny.
Ktoś krzyczy, ktoś pokazuje

plecy w półobrocie,
ale poza tym
na wizji nie ma już
nic.

z tomu Lane Limbo


kajmany 2


Przypłynęły do mnie kiedy
kiedy? W księżyc nie wcisnąłbyś
choćby piędzi prawej dłoni;
a woda była jasna.

Rybie brzuchy na plaży
wskazywały niebo, a one
po prostu głodne były
przestrzeni i słońca.

I stąd ten deseń,
esflores z kajmanich pancerzy
na plaży. Wszystko wewnątrz
dygocze – od czułości puste.

z tomu Lane Limbo


***

na krawędzi wieku,
uwikłany w nałogi, z których
miłość najmniej grzeszna jest,
na krawędzi stołu,
w blasku kuchennego
palnika – spowiada się, i chce
spowiadanym być.

z tomu Lane Limbo


wierszyk naiwny

przedszkole, pora powrotów. mała
dziewczynka wręcza ojcu rysunek i – z dumą
- mówi: sama narysowałam, tato. tato
nerwowo patrzy na zegarek (dosyć
udana podróbka Rolexa) i odpowiada:
no, ślicznie. uściskałbym cię,
ale nie mam czasu.


z tomu Lane Limbo



lolita

metr
sześćdziesiąt pięć i ryże
rajtuzy.

z tomu Lane Limbo



świat. wersja dla początkujących

Świat cały niebezpiecznie
uproszczony – we wnętrzu pustej
prawie paczki papierosów, we wnętrzu
autobusu, który kradnie ci
życie, bo się najpunktualniej w świecie
spóźnia, kiedy i tak zabrakło czasu.

Świat cały wyświetlony
na perełkowym ekranie, cudownie
miękkie fotele, popcorn, cola,
stereo – wszystkie te kusząco obce
wyrazy, które definiujesz, i to
poczucie ruchu w ciemności stop-klatki.

Świat cały zasłyszany
w poczekalni, na kilka minut zanim
wydarzy się śmiertelnie niepotrzebne
zdarzenie, o którym donosi właśnie
jutrzejsza prasa – ten świat ma się nieźle,

a ty?

z tomu Kajmany



świt. zapisek na głos

Kontynenty małych bohaterstw – kawą
napędzane – na oślep dryfują
w miejsca przeznaczenia, z czasowego

pobytu miejsc – wygnane; państwa
rozbite, niepełne, z poważnymi
brakami w papierach, w dalszym

ciągu historii, którą w nich pisuje
dłoń nazbyt zmęczona swoją
symultaną bez przeciwnika i zasad,

owe państwa są zdania, że ich
kaleka mitologia znaczy coś ponad
zdziwione śmiertelnie znaki zapytania.


z tomu Gwiazdobloki



puzzle

układać się
z Bogiem, bo z kim
jeśli nie z Bogiem się
układać,

w jedno.

z tomu Gwiazdobloki



***


Powietrze jest ostrzem brzytwy, którą manewruję
na poligonie namydlonej twarzy. Pełnia.
Spuchnięta krągłość księżyca; brak kałuż.
Patrzę pod nogi i nie ma drugiego nieba.

Jest bruk wymieciony do czysta. Jest
noc, jestem ja i jest
żółty ołówek A.W. FABER.

z tomu Kajmany




języki obce


teraz usta mam
pełne twojego języka, a
twoje – mój język wypełnia.

mimo, że – obce,
teraz i zawsze – obce,
ten dialog bez tłumacza
wiecznie trwać będzie.

z tomu Języki Obce



gdzie indziej


Nowe miejsca straszą. Nowe miejsca
na niby zabijają, chociaż się umiera
naprawdę, po kawałku, bez jęku się
umiera w tysiącu miejsc, w których nas
zabrakło, z których przeniesiono
wszystkie rzeczy – fragmentów
fragmenty; nas tam nie ma.

Pozbawione zapachu naszych ubrań,
papierosów – pobytu miejsce – w mroku
wyżarzony punkcik; w odcinek – obrony
linia – kurczy się, topnieje – i – wiemy:
wyrok zapadł dawno i – chociaż
odraczamy wciąż go – wiemy:
ułaskawienie nie nadejdzie.

z tomu Języki Obce


pubs 'n adverts 'n tag questions

1.
Dwadzieścia dwa razy się rozejrzyj,
zanim wejdziesz do tej samej
w rzece jamy i – przykryty
z głową i paznokciami w miejscach,
o których nie przypuszczasz nawet,
że są – tam staniesz się jednym
z milowych głazów narzuconych tu
gładkim ślizgiem lodowca po ciemnej
skórze ziemi. Bo powinieneś wiedzieć,
że wystarczy krzyknąć: Arsenal, Tottenham
Hotspurs lub Chelsea, by trafić prosto
w oko i tkwić pod powieką snajpera
zajętego na żywo transmisją
z wiecznie zielonych boisk, numerowanych
krzesełek, porządkowych w pomarańczowej
zbroi i hektolitrów – tak właśnie
powtarzają w transmisjach – hektolitrów
cieczy. What a beautiful game – niemo
powtarzają, więc mute powtarzaj z werwą.
Where are you from? Poland?! Oh, I
must have heard something about… But
I can't remember.
I nic to, anonimowy,
dyskretnie wykonujesz uśmiech w stronę
brzany subtelnie roześmianej, na full
ustawiwszy potencjał, elokwencję i wszystkie
tryby warunkowe – ruszasz w tamtym kierunku,
nie odrywając oczu od – właśnie, ile
ty masz właściwie par oczu? Ten koleś
życzliwie nalewa i płaci. Za ciebie?!
Well, thanks! I'm really thankful, i
myślisz sobie: miłe, mimo wszystko,
chociaż nie zdążyłem, bo: brzana jest
owładnięta, w oczach posiada ów stalowy
poblask szkieł kontaktowych, a w tylnej
kieszeni spodni – tkwi dłoń męska, nijaka
w twoim fachowym rzucie okiem
kosmopolaka – odbija się wszystko.
„Tylko żeby nie mieszać" , bo
już ci się wydawało, że pijesz
falern z wydrążonej czaszki
któregoś z przegranych plemion,
skąd tutaj ów wątek? So,
what actually do you feel like
doing here?
Mam spora ochotę
zaśpiewać mu o tamagotchi, i
żeby już sobie poszedł do swojej
retransmisji z wczoraj, ale
nie mam ochoty psuć im
dzierżawy wolnego czasu. It's
Sunday today, isn't it?

Rozmowa płynnie przechodzi z beczki
do beczki – Beamish, probably the best
ale in the world
, to jednak nie to samo,
co rozmowa z butelki: big łyk – i
po krzyku. Mam dalej pewne opory
przy zacieśnianiu więzów – ręce mają
zapach padliny sprawnie obejmującej
we władanie kufle, ręce płoną
w ciemności saletrzanym blaskiem,
masakra w masarni, następnie płytki
kufelek lub dwa – i, znowu, do pracy.
Mam pewne opory – chciałbym się
zapytać i zapytać się wstydzę o
rozmiary porażki, która się przekształca
w pogrom; tymczasem: happy hours
uważam za dokonane!
wyraźnie wesół
i skory do sprzedaży pachoł wysupłuje
z gardła zużytą melodię, heads or
tails – to nie jest do końca wiążący
wybór, alternatywa kantu i rowków
na grzbiecie monety zahaczonych
o coś, co właśnie przestało się
poruszać. Pełznie już tylko i wyłącznie
szemrany leitmotiv i dwu panów
usiłuje pić lager z tej samej szklanej
makiety renesansowej balii – litery
zatarte, utopione w pianie – więc
nie jest łatwo zlokalizować ów obiekt
w pamięci rozżarzonej jak nóż
w ustach fakira. Przypomina mi się
opowieść o tym, jak hartowała się
stal – cóż to za przeżytek w lekkim,
kevlarowym świecie kompletnie zbożowych
kiełków i makijażu od Diora,
we wnętrzach przestronnych i pustych
amfiteatrów wzruszeń. Hodowla
ślimaka winniczka, rotweiler – mord
łagodny, podpalany, wagi odpowiednio
ciężkiej – trafi w dobre ręce, tutaj
następuje zdjęcie i numer telefonu.

2.
0044 773 043 4173, czyli:
double oh double four double
seven, three, oh, four, three,
four, one, seven, three – brzmi
jak zaproszenie do tarczy (Charity
Shield?), i już nie przypominam
sobie skąd znam ten numer, i czy
ktoś mi go już wykręcił? Bo niewielka
pociecha tkwi jak drzazga w chatce
równie skromnych rozmiarów – przy Pudding
Lane, obok stu przęseł i pylonów
drażniących różowe o tej porze roku
podniebienie niebios – tam właśnie
zaczęło się: z początku nic zupełnie
nie wskazywało, że tak się stanie – bo
Swan Lane po drugiej stronie
kusiła co prawda ucho zwrócone
w tamtym kierunku melodią The Children
of God, lecz kto by pomyślał: żagiew
z żagwi, kość z kości, trzaski
słyszano przecież, choć nikt nie był pewien,
z której dobiegły przecznicy – poniżej
staranny rozrysował palec architekta
Wharfside – i tam zatrzepotały ognia
rzęsy pomarańczową maskarą żaru ze snu
zbudzonego ledwie – na tyle jednak
rześka od Tamizy bryza muska
uśpiony H.M.S. Belfast i oranżeria
kajut rozkołysana rytmem sprawiedliwych
snu i wachty cieni o tak późnej
porze – ani myśli alarmu wszcząć
kompozycji na srebrnej zastawie
gwizdków i czyneli (okażmy jednak
nieco miłosierdzia) – Charity? Znów? Tu? – i
z ogniem kroczyć zechciej, i ze mną,
od Tooley Street aż po Jamaica,
a gdyby wiatr zechciał nam na szlaku
wskazać swym lotnym palcem kierunek,
to skręć w Druid Street, a być może
trafisz na Crucifix Lane - tuż obok
Black Swan - one minute in your
presence – just a miracle of love
, spiesz
się! Bo zarzewie tego, co mieć miejsce
będzie - liże twój trop, jak niemądre
szczenię posokowca, i - destiny, please,
protect me from what I want
– tak
módl się bezgłośnie, poruszaj wargami
szybciej od postępów ognia, od dymnych
telegramów do krwinek i śliny jasnej,
już niemal wrzącej od nadmiaru
wrażeń. 1666 kroków, pamiętaj, tyle
dzielić będzie od teraz ów przytulny
pub, na wysokości Long Lane, na styku
Weston i Dunster Ville Way od miejsca,
w którym samotnie stoisz jak czytelny
w każdym języku znak – znak
zapytania - pod wielkim i głębokim błękitem
północy, pod czujnym okiem kilku
lokalnych kanałów TV, przed
wymarszem? Po powrocie? Cóż,
po prostu bardzo chciałbyś zapytać
mury wszystkich napotykanych miast
ręką uzbrojoną w jaskrawy
pojemnik z farbą: po co
tutaj byłem?

z tomu Lane Limbo