Poemat, jego obce języki
O poezji Bohdana Zadury - Karol Maliszewski




     Nie ma "Poematów" Bohdana Zadury, wydanych w 2001 roku, na liście książek nominowanych do nagrody "Nike". Nie ma wielu innych książek poetyckich pisanych przez ludzi szukających nowego wyrazu, prawdziwych odkrywców. Króluje zachowawczość i solenność, pięknosłowie stosowane, formalny konserwatyzm.

     Ten niezauważany przez wiele lat twórca, ktoś, dla kogo zazwyczaj brakowało miejsca w antologiach rówieśników, rozwijał się i rósł, nie skostniał w jakimś hieratycznym geście, nie dał się zbyt łatwo i zbyt szybko zaszufladkować. Myślę, że "Poematy", ta książka wydana w Legnicy, są znakomitą ilustracją duchowej ruchliwości człowieka, energii poety poszukującego ciągle nowych sposobów mówienia, drążącego z różnych stron skałę polszczyzny.

     Kierunek jego poszukiwań wiązał się z poczuciem rozdźwięku między dwoma rodzajami słowa, między polszczyzną pisaną, literacką a polszczyzną potoczną, mówioną. Przy czytaniu "Poematów" widać jak na dłoni stopniowe odchodzenie Zadury od tej pierwszej i przyzwyczajanie wiersza do tej drugiej. Może nawet wcześniej dałoby się zauważyć tę stylistyczną konwersję w wierszach krótkich i pojedynczych, np. ze zbiorów "Zejście na ląd" i "Starzy znajomi", ale poematy właśnie Đ jak sądzę Đ uderzają mocniej i celniej, dając od razu wgląd w nową technikę zaproponowaną liryce polskiej. Poemat otwierający wybór, "Ostenda", pochodzi z tomu "W krajobrazie z amfor" z roku 1968, natomiast "Noc poetów", ten wybór zamykający, wydano w 1998 roku. Tak więc książka ma charakter podsumowania trzydziestu lat pisania wierszy, a dokładniej rzecz ujmując Đ poematów.

     Jakie były te poematy, a jakie się stały i jakie są teraz? Zadura kojarzony był w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych z neoklasycyzmem. Uświadamia to najlepiej poemat pt. "Ostenda", składający się z sześciu sonetów przypisanych Samuelowi Przypkowskiemu, założycielowi słynnego Muzeum Zegarów w Jędrzejowie. Na poemat 23-letniego debiutanta zwrócił uwagę Jarosław Iwaszkiewicz, pisząc: "Sonety Zadury brzmią jakimś nowym tonem, barok polski prześwietlony całą drogą poezji naszej". Brzmienie i nowy ton stały się niebawem specjalnością Zadury. Cykliczne odnawianie tonu. Pokazują to następne poematy, w których poprzez brzmienie rodził się nowy ton, dochodziła do głosu surowość i nieokrzesanie zwykłej mowy, błyskotliwość i swoisty zmysł poetycki języka potocznego. Już "Terra incognita" z tomu "Podróż morska" sygnalizuje stopniowe wyrywanie się spod wypływów polskiego klasycyzmu i otwieranie się na tradycję anglosaską. Mam nam myśli przede wszystkim Eliota. Następny poemat samym już tytułem niejako symbolicznie zamyka epokę fascynacji bogactwem eksponatów w muzeum literatury i owo "Pożegnanie Ostendy" można rozumieć jako otwieranie się na nowe, rozluźnianie dyskursu i uwalnianie się z gorsetu. Nie tylko "Ostenda" została tam pożegnana. W poemacie skrupulatnie wylicza się atrybuty nurtu poetyckiego, sporządza się niemal cały "spis inwentarza" neoklasycyzmu polskiego. "Te cytaty z Szekspira To późne Bizancjum/ Te podróże w czasie". Skończyła się w życiu Zadury epoka "uczonej nostalgii i liczenia głosek". Krzysztof Mętrak komentując wymowę "Pożegnania Ostendy" zauważył, że "Zadura postawił tu kwestię, która dotyczy całej jego generacji pisarskiej. Znowu wyprzedził wszystkich, znowu wypowiedział ją pierwszy".

     Po "epizodzie neoklasycznym", ważnej lekcji młodości, rozpoczęły się eksperymenty z tą Đ jakby powiedział Barańczak Đ "nową dykcją". Zaczęło się od "patrzenia rzeczywistości na ręce". Tak jak w poemacie "Sztuka poetycka", gdzie w historię życia przyjaciół poetów, w dokumentarne opisy literackiego bycia wplatają się frazy niemal autoteliczne, dotyczące nowych zasad poetyckiej gry, nowego kanonu "poetyckiej sztuki". "Księżyc się poezji usunął spod stopy." W rytm wkrada się zakłócenie, pojawiają się zgrzyty, a dokładny rym ustępuje miejsca asonansowi. Coraz bliżej ApollinaireŐa i Cendrarsa. Poemat nie powstaje w wyniku ścisłego wyliczenia obrazów, znaczeń i rytmicznych stóp. Staje się raczej podobny do leniwie piszącego się notatnika pełnego dygresji, uskoków pamięci, dalekich skojarzeń i bezpośrednich obrazków z rzeczywistości typu "kolejka jak gdyby po pomarańcze w latach sześćdziesiątych".

     Autobiografizm wkradający się coraz śmielej do poematów przynosi w efekcie coś w rodzaju różewiczowskiej, metaforycznie przetworzonej, relacji o własnej długoletniej pracy w małym prowincjonalnym muzeum. Autobiografizm, idiom potoczny, całkowita rezygnacja ze stóp rytmicznych zdają się charakteryzować ten Đ w owej metamorfozie Đ utwór najważniejszy, przełomowy, wyjęty ze zbioru "Zejście na ląd". Chodzi o legendarny poemat "1 VIII 1979 7.45-22.45 czternaście godzin z Piotrem Sommerem" konstytuujący Đ moim zdaniem Đ polski oŐharyzm zanim "zadekretowano" go oficjalnie niebieskim zeszytem "Literatury na Świecie" w roku 1987. Może warto sobie uzmysłowić, że poemat powstał w roku śmierci Stachury, w 1979, i w ten sposób hipotetyczna data przełomu w naszej liryce cofa się o 10 lat.

     Jak zrelacjonować czternaście godzin jednego dnia, jak wyjść poza opis pobytu znajomego z Warszawy? Są więc wspomnienia, konstatacje natury ogólnej, przypatrywanie się językowi, drobiazgowy opis szczegółów, epizodów i rzeczy. Ale przede wszystkim: maniakalne, obsesyjne przypatrywanie się językowi czyli to, na co zwraca się uwagę, czytając najnowsze poematy i wiersze puławskiego twórcy. Jego wrażliwość na brzmienie, na barwę słowa i wielość jego potencjalnych odcieni znaczeniowych, na fałsz albo nagłą prawdę zwrotu frazeologicznego jest doprawdy zastanawiająca. To przecież już wtedy, w poemacie o wizycie Sommera pojawiły się frazy charakteryzujące dalszy wewnętrzny rozwój tej poezji. Oczywiście, bardzo ważny dla nowej poezji był dialog bohaterów o dominacji w Stanach i Europie poezji konfesyjnej, pogawędka o Lowellu,, Berrymanie i Longleyu oraz o tym, że poezja nie powinna omijać pewnych słów czy tematów. Ale najbardziej osobiste wydają się wycieczki w głąb pamięci rodzinnej i własnej, odtwarzanie drobnych wydarzeń w nowym języku przy towarzyszącemu temu zacietrzewieniu skierowanemu przeciwko nowomowie, przeciw "dzikiej poezji" kwitnącej w języku mediów, ogłoszeń, reklam i obwieszczeń. "Ilekroć jestem w Lublinie (...) mijam sklep/ z napisem/ mięso niepełnowartościowe". Wymagania bohatera nie są zbyt wielkie, marzy mu się inna odpowiedniość i odpowiedzialność wspólnego języka, a więc na tym szyldzie powinno być napisane "tania jatka". Po prostu, wyższa jakość języka.

     Trzy lata później napisany poemat "Cisza" wyłamuje się z reguł nowej sztuki słowa, nowej poetyckiej gry o "wyższą jakość języka". Śmierć ojca i wybuch stanu wojennego zaowocowały twórczym powrotem do kanonów neoklasycyzmu. Tak jakby "czas pogardy" nieodmiennie replikował się w polskiej tradycji wierszem powracającym do zrytmizowanej formy martyrologicznej i tyrtejskiej. Zadura odpowiedział po swojemu na postulaty tej powinności, w wysokim stopniu nasycając prywatnością swój obywatelski monolog. Odpowiedział po swojemu na meandry najnowszych dotkliwości historii, uciekł w rytm, zaszył się w gąszcz splecionych rymów, ustanowił terapeutyczną republikę wolnego poematu. Zbigniew Machej mówił kiedyś, że "w chaosie stanu wojennego rytm mógł coś w moim sercu uporządkować...", a więc nie tylko Zadura podlegał tej prawidłowości rytmu, rymu, rygoru formy.

     Po "Ciszy", ogromnym poemacie składającym się z 88 ośmiowersowych strof, natrafiamy w tomie na zupełną zmianę poetyki. Skończył się stan wojenny i toczy się dalej owo odnalezione przez poetę kilka lat wcześniej nowe życie wiersza, rozwija się nowa formuła poematu otwartego na wszelkie dopływy dosłowności, doczesności, konkretu. Poematu umożliwiającego szczęśliwe spotkanie języka ze światem w całej jego, biologiczno-organiczno-metafizycznej, okazałości. Poematu, w którym "lecieć OŐHarą" może znaczyć pewien sposób układania się wiersza (języka) ze światem, ale i po prostu przelot tak nazwanym jumbo-jetem do Stanów. Jesteśmy więc przy tomie "Prześwietlone zdjęcia" z roku 1990, z którego do wyboru wyjęto dwa poematy. Dłuższy to "Krok Sitonena", a krótszy to "Na wszelki wypadek". Patrzę na "Krok Sitonena" jak na utwór wzorowo realizujący postulaty zawarte w wierszu z tego samego tomu, pt. "Szigliget". Utwór wypełniony życiowymi historyjkami, które nie mogłyby zdarzyć się gdzie indziej i szeregiem nakładających się na siebie "prześwietlonych zdjęć" współczesności, i wreszcie w szczelinach między fragmentami opowieści widać również własną twarz opowiadacza. Widać jego historię, rok urodzenia 1945, dzieciństwo i dojrzewanie w latach pięćdziesiątych, drobiazgi pamięci porozsiewane gdzieś i pogubione, a teraz przywoływane w poemacie. Fascynujący ciąg asocjacji, polifonia zmieszanych głosów, powidoki gestów i sytuacji...

     Zadura niczym Sitonen przemierza pamięć szerokim, łyżwowym krokiem poematu, który w nowym wcieleniu staje się skupiskiem skojarzeniowo montowanych ujęć, zapisywanych długimi, sprozaizowanymi wersami. I ten "krok Zadury" ustanawia jakiś nowy rytm przeszukiwania zasobów pamięci, gdzie widziane z okien samolotu mleczne równiny chmur doprowadzają do zaiskrzenia wyobraźni. I przypominają się własnej roboty pierwsze narty, przypominają się szczegóły prywatnej historii PRL-u, przypominają się wszystkie tego typu wyjazdy i podróże na spotkania autorskie, pierwsze doświadczenia czytelnicze i literackie oraz ludzie widziani z werandy dzieciństwa. "Niewiele z tego wynika poza widokami". Nieprawda. Wynika bardzo wiele. To w tym poemacie mówi się wprost o powinnościach poety, któremu owszem przyjemnie jest "czuć grunt, który stwardniał pod cudzymi stopami", ale tak naprawdę musi wiedzieć o tym, że "nowe nie może być stare", w związku z czym Đ "przed nami tyle nowych, trudnych i pięknych zdań".

     Ewolucja poetycka Zadury odzwierciedla w pewnym sensie przemiany całej nowej poezji polskiej. W następnej odsłonie, tej z lat 90-tych, poetyka jego wierszy jeszcze bardziej sprozaizowała się i asocjacyjna technika rodem z Cendrarsa przepoczwarzyła się w coś innego. Ostatni w książce poemat nosi tytuł "Noc poetów (Warszawa pisarzy)" i skupia jak w soczewce istotę dalszych przemian. Zawierają się one w technice collageŐu, w sposobie łączenia narracji o czymś (tu: spacer z synem i Henrykiem Berezą po Warszawie, udział w literackiej imprezie) z mnóstwem dygresji i "wycinków żywej mowy" branych wprost z murów, gazet i ust przechodniów. Z owego zderzania i sklejania rozmaitych strzępków frazeologicznych bierze się jakiś rodzaj jąkanego, chropawego dyskursu poetyckiego dotyczącego naszej współczesności, istnienia pośród agresywnych, często sprzecznych, języków.

     Kto chce nadążyć za rozwojem poetyckiej mowy, za nasilającymi się w niej tendencjami, nie może tej książki przeoczyć. W niej i poprzez nią wiele widać, wiele słychać. Dzięki niej można zbliżyć się do zaczarowanego języka, który "daje tam, gdzie go nie ma" i występuje w co drugiej książce współczesnych głośnych debiutantów.



     Bohdan Zadura: Poematy. Biuro Literackie "Port Legnica". Legnica, 2001.

     Karol Maliszewski