Wiersze
Mariusza Grzebalskiego



wiersze niepublikowane, pochodzą z przygotowanego do druku tomiku pt. "słynne i świetne", który ukaże się nakładem Biura Literackiego Port Legnica wiosną 2004 r.


W stylu wolnym

Rower leżał w trawie, pojechałeś do Pekinu,
ale wiadomość: Odezwę się później!
nadeszła z Tokio.

Przedtem skok w skwierczącą zieleń.
Puszcza jak zaproszenie
do zaginionego królestwa.
Znaleźliśmy lotnisko, na którym pół wieku temu
stacjonowały niemieckie myśliwce.
Śmierć może być blisko, powiedziałem.
Lecz morze było jak sprany sweter,
a może wcale go nie było,
jak tych gazet, które kupiliśmy w '86,
że zostało nam na bilety i krakersy do pociągu,
ale na mineralną już nie.

Potem feeria wstążek pożegnalnych.
Mężczyzna w mundurze służb publicznych
pozdrowił mnie skinieniem głowy.
Służby publiczne to fikcja!
Fikcja jak pijana studentka zrzuca stringi
i naga biega wokół akademika,
uśmiechając się do akwizytora reklam.

W samochodzie mówił o kunach
widzianych w świetle reflektorów.
Widziałem tylko strużki światła,
ślinę zasysaną przez ciemność.
Kiedy dojechaliśmy, zadała mnóstwo pytań.
Patrzyłem na jej rude włosy, zastanawiało mnie,
czym pachnie, jak nazywają się perfumy?


Wszystko dziś skłonne do rozróby

nawet martwa trawa nad brzegiem
pręży się i gnie w nieustannym di da da!
Słoneczne światło
rojbruje w skutej lodem zatoce,
za grosz powagi w zielonomlecznym Dunaju!
Stroszy łuski niewielkich fal,
jak wesoła rozwódka loki w lusterku,
kiedy wreszcie rzuciła precz bronę codziennego kieratu.

Wszyscy wszystkim życzą szczęścia,
istne szaleństwo!
Przespałem cały ten cyrk,
postękiwanie petard od za pięć dwunasta,
zakopany pod kołdrą, jak bóbr w żeremiach —
nie dla mnie ten fikuśny kapelusik z piórkiem.

Podpisano: Człowiek,
uskarżający się na brak gotówki,
który z roztargnieniem spogląda przez okno.


Ostatki

dla E.K.

Nie kładę się spać mokry, złożony w kostkę.
Ciągnę do rana, ze śmiechem na ustach,
grając z Irlandczykami w skata
i jednym okiem oglądając derby Mediolanu
w telewizorze zawieszonym nad wejściem.
A od rana znów świat: najpiękniejsze
z nieporozumień. Wychodzisz kupić buty
do jazdy konnej. Obiecuję wstać,
ale jest warunek: zero muzeów, sztuki!
Tylko niesubordynowana włóczęga wbrew
drylowi planowanych godzin, aż po gwizdki
pociągu na odjazd. I zaraz peron pustoszeje,
słoneczny wyż ustępuje przed deszczowym niżem.
Ale jest to niż śmiechu, nie łez.


Cokolwiek wiedziałem

przestało być ważne,
od kiedy odszedłem od siebie.

Notuję wiersze,
siedząc w samochodzie.

Moi mali bracia
baraszkują wśród liści,
kryjąc się przed wzrokiem.

Od kiedy odszedłem od siebie,
uśmiecham się w myślach.

Srebrzę się jak światło,
od kiedy wybrałem się na wojnę.


Okoliczności łagodzące

Tirówka wypluta na pobocze jak pestka słonecznika
na brzeg stawu, w którym rezydują łabędzie.
O łabędziach nie można powiedzieć "zaludniają".
Wiatr błądzi w tlenionych włosach, niesie liść,

popycha kasztan, kiedy jej cień ochoczo kładzie się
w trawie. Tam gdzie byłem i gdzie mnie teraz
nie ma — słońce. Wysoko, wysoko! I jakże mocno.

Oni też byli mocni, ale skończyło się, gdy wybiła
północ. Hejnał pognał w mrok jak dzik na wieść
o młodych kartoflach. Wyjechali w południe,
rano nie sposób było ich dobudzić. Tutaj zaczyna się

inna historia. Znaleźliśmy portfel. Nic w nim nie było.
Mówiłem nie na temat, wzruszałem się i mało nie uderzyłem
w płacz. Na szczęście przyszedł kelner z rachunkiem.


Słynne i świetne

Wszystko teraz takie słynne i świetne
na tym słynnym i świetnym świecie.
Wszyscy tacy fajni. Nawet śmierć,
obawiam się, jaśnieje blaskiem narodzin.
Radość, radość, radość! Hekatomba radości.
Nawet JOLKA JEST KUL. O tym

stoi teraz na murach. Lud z zapałem
wartym lepszej sprawy intonuje Hosanna!
Ale i we mnie jakiś mur. I lód.
Tak chcę, że nie mogę. Że nie chcę
wyjść z domu, przejść się, przewietrzyć.
Noc, mróz chwycił i trzyma za gardło

rozchwiany za dnia świat. Wczoraj
pojechałem na stację po piwo,
wróciłem dopiero przed północą.
Nadawali piosenki, taką miałem potrzebę
słuchania, że nie mogłem się zatrzymać.
Myślałem: zobaczę jakąś dziewczynę,

podwiozę, gdzie trzeba. Ale akurat padało,
przystanki były puste jak w wigilię,
więc w Mikołaja zabawiłem się w myślach.
Ten słynny i świetny świat jest jednocześnie
taki dziwny, fajni ludzie tacy zagadkowi.
Idąc do fryzjera, zobaczyłem mężczyznę

z buldogiem, stali na górce i patrzyli
przed siebie zamyśleni. Buldog był ładniejszy,
o ile można tak powiedzieć, od mężczyzny.
Uderzyło mnie, że od mężczyzny
kupowałem ryby i jadłem je potem,
choć ma taką twarz, jakby je rodził ustami.


Wiersz

który miał być sonetem, nie chce być sonetem.
W maju na trzy tygodnie traci mowę.
Śni, że jest pantumem.
Z letargu budzi go kosmiczna sceneria
cementowni i śmiecie walające się
wokół bazy TIR-ów w Mulhouse —
zupełnie jak w Polsce.
Nową interpunkcję łapie w gospodzie
Zum Hirschen pod Salzburgiem.
Ale czym jest, staje się w Olejnicy
niedaleko Przemętu — w fińskim domku,
nad jeziorem, które zarasta rzęsą.
Dziewczynka mówi: Polnik kolny — już to ma!
Najszybszy we wsi.