Wiersze
MLB






AKSLOP

Akslop, może to jakieś duńskie miasto
jestem tu przejazdem, co prawda na
nieco dłużej, bo ministrowie rolnictwa
usiedli na bańkach z mlekiem i zatarasowali
wszystkie szosy. zdążono mnie trochę rozwałkować
lokalnymi osobliwościami, jak Diwron
czy Cziweżór. kochałem tutejsze dziewczyny,
policja parę razy pogoniła mnie po
chodnikach. mieszkańcy są bardzo serdeczni,
namawiają, żebym został na dłużej. obiecuję
wam, gdziekolwiek się znajdę, zawsze pamiętać będę
Akslop.






O DONIOSŁOŚCI KLASY ROBOTNICZEJ

myślisz, że nie widziałem tych tysięcy mężczyzn
z początkiem każdej zmiany przemieniających się
w brudnobure E.T. w gumiakach, z nonszalancją
odbijających karty w zegarze, uchylających
hełmów przed oleodrukowych kolorów św. Barbarą
w nadszybiu. te wagoniki z węglem w telewizji
to kamuflaż (o właściwym celu kopalń się
nie mówi) większość z nich pod ziemią po prostu
ustawia się w korytarzach, twarzami na zachód,
cierpliwie, na trzy zmiany, drepczą w miejscu.
(wiewiórka biegnąc w miejscu wprawia bęben w ruch)
nie pytaj mnie więcej, jak to jest, że Ziemia się obraca.






KAPUSTA W KROKIECIE

oczywiście, oczywiście
jeden z tych dni
kiedy świat się obraca
wokół osi Grodzka-Floriańska

bardzo uważnie
opuszczam nogi z chmury gdzie jestem
za każdym razem staram się
trafić w maciupeńki kwadrat Rynku

znajomi w milczeniu
przepływają o dwadzieścia centymetrów obok
zajęci własnymi
pulsującymi wzorami na szkle

fioletowy zmierzch kryje
pomarańczowe polewaczki
krańce olbrzymiej płaskiej przestrzeni
zaginają się i podnoszą






MISTERNIE, MISTERIOSAMENTE

fioletowiejące niebo, winnice, wszystko bardzo ciasno
wplecione w chwile. chmury przeplecione-przewiązane
lotem jakiegoś drobiącego skrzydłami ptaka, konturu
na tle różowej plamy niefrasobliwie rzuconej nad

horyzont między gasnące błękity i pomarańcze. czarne
wężozwierze gór wynurzających się to niknących
być może ledwie uchwytnie pulsujących stłumionym od
głosem wielkiego bębna, świata, szkoda, mówi, że

nie mamy jakiegoś aparatu, który by to fajnie uchwycił
i czuję, nadbiega czarny wężozwierz języka i czy
uda się rozsunąć łuski, dobrać do wnętrza przez
obgryzione do czysta kości gór, żebra Ziemi

białe miasteczka uczepione zboczy, mauretańskie
skorupy w korzeniach migdałowców, aż do morza
widocznego stąd jako szaroszara płaszczyzna
łagodnie i bez napięcia przechodząca we






VIRTUAL REALITY

idę & podziwiam jak precyzyjnie to jest zrobione
nacisk na podeszwę dokładnie w chwili
kiedy spód nogi spotyka się z chodnikiem
trochę przekręcę głowę i oglądam trochę inny
fragment obrazu. czerwona ciężarówka
i warkot, z lewej, głośno
w środku, z prawej strony.
kurz, wirowanie - bardzo
realistycznie oddane. ale cóż to? puff puff puff
jak młocarnia albo zespół punkrockowy. albo własna
krew w uszach. za wieżę ratuszową:
ci sami hipisi na bębnach, co zeszłej wiosny
nawet ten sam rytm. może jednak krew - tylko
usłużny procesor podsuwa obrazy

na poczekaniu: bębny, włosy, zwiewne
sukienki dziewczyn - żeby wrażenia trzymały się
kupy. chłopiec obchodzi gapiów z odwróconym
bębnem i zbiera datki. wrzucam dwa tysiące, patrzy,
bąka: fanks. fanks? co za fanks?
dorobiliby polskie komunikaty.
zresztą, trudno - pewnie piracka kopia.






_____

gruzełki światła, cukrowy groszek w przecięciach powietrza
lot czerwonych, żółtych, zielonych, fioletowych odprysków
przestrzeni. znam tylko cztery słowa, aerozol planet,
życie równikowe. trwa budowa katedr na drgającej kropli gazu.

czas kiedy powtarzam cztery dźwięki, póki krab czerwone
słońce bokiem nie wwierci się w piasek. póki ostatni raz
nie zatrzepoce i nie rozpierzchnie się w popiół. jestem
lodowo biały, łamię tęcze. mam na sobie cztery słowa,

podłużne łezki, ochronną pietruszkę jak żołnierze PRLu.
jestem tyłem jaskini, jaskrawo zimne igły krople wzdłuż
kręgów. blask jest tłem. mętne czerwone światło bombarduje.

ptak, jestem ciemną watą w kartonowym pudle. chwila
kiedy podrzucony kamień czasu zawisa - ja wyciąga się w pręty
ja: podobnie bezruch jest złudą. ściany rozsuną się. płomień.






31.06.1996

cars that make sense - samochody wytwarzają sens i
szczerzą tłuste odwłoki z czerwonych paneli.
rozprażone i plastelinowe paluchy słońca majtają
nad miastem. ciepło, mówi zakonnica w tramwaju,
czarny wielowarstwowy płócienny namiot. przepraszam Kraków,
że kojarzyłem jego chodniki z lodowcami Grenlandii
patrząc z bulwaru przed Tomeksem to raczej wąskie gzymsy
nad szemrzącymi strumykami ulic. musiałem zostać Huciokiem
żeby to zauważyć. rozpełzam się do warstwy grubości mikrona
czuję na kilometrze kwadratowym skóry
wiecznozmienny wzór podeszew przeciągających
tam i z powrotem. i odleżyny w miejscach, gdzie
przez kilka godzin leżą bez ruchu Rumuni
okutani w koce mimo skwierczącego upału. wieczorem
podnoszą się i idą spać na dworzec. ja też się
zwijam, jak jakiś sprężynowy dywan, w rulon (muszę uważać
żeby nie stawać bokiem do przechodniów
żeby ich nie porozcinać. bo już taki zostaję, płaski)






PACH! PACH! PACH! KOROWÓD DZIADKÓW

pach! pach! pach! korowód dziadków
na wilgotnej ścieżce wzdłuż działek.
glina i piach przesiąknięty, namuły
dawno już przywłaszczyły sobie to miejsce.
asfalt tylko dla zasady prześwieca, spod spodu
udaje miasto. te przestrzenie pokawałkowane
oczkami siatki są naprawdę jednym pokojem,
wspólnym. możliwości skomunikowania się
nieziemskie, nieziemskie. Wojtek czeka
tylko jeszcze na telefon wielokomórkowy, z jamą
chłonąco-trawiącą.






14

...potrzaskany krajobraz - jakby był nakręcony gdzie indziej
i na bluboksie wkluczowany w puste miejsce za oknem,
niedokładnie.

dalekie syreny wyją, autoalarmy ćwierkaniem żegnają
odchodzących panów. kciuk upału wyciska powietrze
spomiędzy nieba i samochodowych dachów w korku.

liście robinii w tym świetle znienacka odwracają się
srebrną stroną i wyskakują w górę jako ryby.
kanciasty wirujący, spadający, zbliżający się kształt

trzeba by zeskanować osobno i zrobić szparowanie
klatka po klatce. dopóki w trzydziestej godzinie montażu
ktoś nie zauważy, że najważniejsza twarz,

migająca tylko przez chwilę, ale najważniejsza
ma źrenice pokryte napisami w odwrotną stronę...






SŁUCHAJ! TUTAJ, DNI ZMECHACONE

słuchaj! tutaj, dni zmechacone
skórzane ryby prześlizgują się przez
krzyżowiska patyków. od kiedy wiosna?

liście miały trzy dni na wystrzelenie: i zdążyły!
dzisiaj od rana znów wcieranie śniegu w beton,
wydreptywanie spirali. biel

i rozrzutne falbany świeżych liści
lśnienia ssą oczy. kiedy się zatrzymam
ina, iza, oza i acja skoczą mi na kręgosłup

i schrupią. wilgotny hałas przeciska się
pod uszczelką, jesteśmy w polu
gdzie najmniejsze poruszenie

nabiera najwyższej wagi. tak, najwyższej wagi.





IDZIE DO LASU I MYŚLI O NIESKOŃCZONOŚCI

dla Czesława "Włochate Nozdrze" M.

lata po lesie:
sroczość
skrzydlatość
czarno-białość
tyle do uniesienia dla jednego ptaka
demiurg musi urobić ręce po pachy
wciskając idee
w świata przepaściste leje
wtem przystanął
w pół wciśnięcia:
idea pachy
wydziela zapachy!






30.02.2002

trzydziesty lutego
znowu jest
blask ślizgający się przez
stalowe i szare gałęzie
bez zmiękczających liści na brzegach
zszedł śnieg i wiatr robi wiry
z pokładów piasku narosłych przez zimę
na chodnikach
trzydziesty lutego
chwila wciśnięta między ziarna piasku
słońce usiadło na dachu wieżowca
stoliki na zewnątrz pierwszy raz w tym roku
goście mocno trzymają się kufli
pełnych teraz blasku i piasku
cień wieżowca ciemny lodowy miecz
o dwa kroki stąd
nie przesuwa się
jeszcze nie
blask przelewa się przez brzegi kufli
czas zaczepia się na gładkich gałęziach
słońce zawisa w miejscu, jak gdyby
usłyszało nowoczesnego Jozuego
trzydziesty lutego -

(wspólnie z MBL)






(MÓGŁBY BYĆ TYTUŁ: ANDRZEJ SOSNOWSKI
PISZE I ZARAZ DRZE NA KAWAŁKI
LIST DO JACKA PODSIADŁY)

wciąż te same tematy:
po co wstawać rano do pracy
zresztą co to za praca -
gryzienie piórka zza biurka.
zapał dzieci rozświetla życie,
a mięso i kości ciągną do dołu.
wierszami bez rymu jak pies po kąpieli
pryskam wokoło. wiersze bez rymu,
życie bez planu, kropki bez i.
trudność dla drukarzy, kłopot dla księżniczek
z urzędu, zły przykład dla dzieci.
nie w nogę, nie w nogę i niezrozumiale.
choć sam krzywy, cały jestem po stronie
prostych ludzi. i boli mnie, gdy nie rozumieją.
chciałbym więc zawiadomić: dziś w nocy śniłem,
że podłoga w urzędzie pocztowym zmieniła się w lód.
w godzinach zamknięcia jeździła po niej
rolwaga. specjalna maszyna do rolwagowania,
chciałem powiedzieć równania. jak na taflach
hokejowych. nie znam się na tym,
ale zapamiętałem słowo z dzieciństwa.
dziś w nocy moje łącze do internetu
było nieczynne. biblioteka zamknięta,
bo idą święta. w pokoju ze słownikami spało dziecko.
nie chcę nikogo wysyłać do biblioteki.
piszę to, co pamiętam. i zaraz się z tego tłumaczę.
ale tylko dziś w nocy. petenci ślizgali się i obijali o bandy,
srogie księżniczki z okienek gwizdkami odmierzały
tercje. uwolnienie? gdzie jest uwolnienie?
wciąż te same tematy:
trzeba będzie wstać rano do pracy.

(wspólnie z MBL)






TYGRYS! TYGRYS!

wstaję rano
ze słowem pod klapami uszu:
konioktóralizm
konia którego kradzizm
wstaję rano, jestem starszy
ale czy muszę być bardziej namolny?
"cwana gapa z kolegi, cwana gapa"
mówi Baran do Bodka
dopiero się poznali, Bodek
przeczytał swoje wiersze z estrady
podziwiam szybkie przeskoki iskier
umysłowych u mojej córki,
u brata Andy - Tygrysa,
u innych młodych ludzi, których znam
osiadam w cwanej gapie swojej
jak piasek osypujący się ze skarpy
starając się ominąć cwaniaka swojego
nie powiedzieć mu dzień dobry
na dobranoc

(wspólnie z MBL)








Więcej wierszy w internecie (łatwo znaleźć).

MLB - autor wierszy podpisanych "MLB".

Powyższe wiersze pochodzą z książeczek: "*" (1993), "OO" (1994), "Pył/Łyp" (1997), "No i tak" (2002); i spoza nich.